Historia mastodonta „Great Estern” i kilka słów o „Titanicu”
autorem artykułu jest Krzysztof Dmowski
Technika wciąż posuwa się do przodu, a wraz z jej rozwojem mamy więcej pytań niż odpowiedzi. Często jednak zamiast poszukiwanej odpowiedzi znajdujemy nowe pytanie. Zupełnie tak jakby wejść z maczetą do buszu i machając nią zawsze na coś się trafi, lecz rzadko jest to odpowiedź, której szukamy. Pomimo zaawansowanej technologii wciąż pozostają niewyjaśnione zjawiska nadprzyrodzone, których w przeciwieństwie do zagadek techniki, nie trzeba szukać i codzienne wydarzenia obfitują w takie przypadki. Ileż to czas poświęcono na wyjaśnienie zagadki „Mary Cesleste”, bez żadnego rezultatu. Wyjaśnijmy, że był to żaglowiec, którego załoga zniknęła w niewyjaśniony sposób, natomiast sam statek został odnaleziony w dziwnym stanie.
Wiadomo, że każdy statek, czy jacht posiada swą duszę, którą nie jest nic innego jak jego wady i zalety, czyli własne ja. Ale nie zawsze. „Dusza” wstępuje w statek w momencie chrztu, kiedy po rozbiciu butelki szampana o dziobnicę rusza z pochylni na głęboką wodę i staje się jednostką pływającą. Właśnie w czasie wodowania układane są horoskopy, co do przyszłych losów statku. „Dusza” potrafi z wielkimi oporami, krnąbrnie, a nawet tragicznie posiąść kadłub statku.
Brytyjski kolos pasażerski „Great Eastern” wybudowany w 1858 roku, o wyporności 27 tysięcy ton, dłu-gości około 211 a szerokości 25 metrów, po raz pierwszy wyposażony został w podwójne dno, oraz napęd parowy jednocześnie na śrubę i boczne koła. Posiadał sześć masztów, na których rozpinano żagle o łącznej powierzchni 5500m kwadratowych (prawie dwa razy tyle, co na „Darze Pomorza”), oraz pięć kominów. Zabierał na swój pokład 5000 pasażerów. Seria jego niepowodzeń zaczęła się od chwili chrztu jednostki, kiedy to podczas rozbicia butelki kadłub ani drgnął. Statek wciąż przynosił deficyty swym kolejnym armatorom i wielokrotnie zmieniano jego przeznaczenie. Wreszcie po wielu latach pływania „Great Eastern” poszedł na złom. Wtedy dopiero znaleziono przyczynę „wady” jednostki, gdy w jednej z sekcji podwójnego dna znaleziono zmumifikowane zwłoki nieszczęśliwego stoczniowca, który został żywcem uwięziony w stalowej trumnie i zmarł w strasznych męczarniach. Według legendy to właśnie on zbratał się z duszą statku i stał się jego Jonaszem, przynosząc statkowi pecha w krótkim i kłopotliwym żywocie.
Ludzkie zwłoki uwięzione w kadłubie statku, są jedynym wyjaśnieniem pecha statku, bo jak inaczej można byłoby wyjaśnić to zdarzenie? Nietypowe niepowodzenie statku nie było jakimś typowym niedopracowaniem technicznym, do których należy na przykład branie wody na pokład w czasie wysokiej fali, jak było na m.s. „Piłsudski”; nie zaliczała się do nich złośliwość przedmiotów martwych. Lecz na pytanie, czy gdyby w kadłubie „Great Eastern” nie zostawiono nieostrożnego stoczniowca, byłby on statkiem o pogodnej duszy, nie da się odpowiedzieć.
Można by rzecz, że to życie tworzy takie przypadki, ale w rzeczywistości naglący czas i chęć bicia rekordów wpływają na błędy, a niedokładność i nie unikanie niepotrzebnego ryzyka są przyczyną wielu tragedii. Wspomnijmy o „Titanicu”, który zatonął nocą z 14 na 15 kwietnia 1912 roku. Był dumą nowoczesnej technologii, statkiem, „unsinkable” (niezatapialnym).
Od dziesiątek lat zadawane jest pytanie, dlaczego zatonął „Titanic”?
Nad odpowiedzią nie ma, co się długo zastanawiać, jest ona banalna: Jeden z konstruktorów przed jego wypłynięciem dumnie oświadczył, że „Titanic”, jest tak doskonały, że sam Bóg, go nie zatopi. Bluźnierstwo i ludzka duma zostały ukarane. A jednak tu także jest zagadka, gdyż nieznany nikomu pisarz Morgan Robertson w swej książce zatytułowanej „Próżność” wydanej w roku 1897, odtwarza losy eleganckiego transatlantyku, który wioząc na pokładzie samych bogatych tego świata, pewnej kwietniowej nocy zderza się z górą lodową i tonie ze wszystkimi pasażerami. Statek pochodzący z tej książki nazywał się „Titan” i odbywał swój pierwszy rejs!
W historii morskich jednostek, kolosów i prototypów, choć było ich niewiele, zdarzało się tak, że z różnych przyczyn, ich żywot był bardzo krótki. Może wpływ na to miała niedoskonała technika, której brakowało wielu rozwiązań?
Morze fascynuję, pociąga i stawia wyzwania, lecz również bywa okrutne dla ludzi słabo przygotowanych na spotkanie z nim. Kto wie, czy nowatorski „Great Eastern” był gotowy na takie spotkanie? A może jedyną odpowiedzią jest zemsta z zaświatów uwięzionego człowieka? Bo czy można ludzkim umysłem przyjąć myśl o ukaraniu arogancji człowieka, któremu wydaje się, że ujarzmił żywioły i stworzył konstrukcję niezniszczalną, że technologia daje mu panowanie nad oceanem?
Przygotowane na podstawie „Pożegnania z morzem” Edwarda Gubały i „Tragedii mórz i oceanów” Romana Lerchera.
--
http://www.kdpowiesci.republika.pl/
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl